Mam wrażenie, że jestem uzależniony
od prokrastynacji. Cały internet jest. Nie powinienem się dziwić,
powinienem się martwić i pracować nad sobą.
Nie zamierzam.
Mój przypadek różni się od innych,
i to chyba dość znacznie. Czerpię bowiem przyjemność nie z
samego faktu błogiego lenistwa w czasie gdy powinienem załatwić
nawet te nieskomplikowane i krótkie obowiązki. Lubię gdy to
napięcie narasta, gdy wiem, że nadchodzi termin.
Rzecz która muszę załatwić jest
ważna. Może nawet zadecydować w sporym stopniu o moim życiu.
Stresuję się. Wiem, że to nic trudnego i mogłem zrobić to
tydzień wcześniej, mogę zrobić to nawet teraz.
Nie robię.
Oglądam sobie serial, gram w gierki.
Jestem już załamany swoją postawą. Jutro jest ostatni moment.
Załatwiam wszystko.
Ulga która wtedy odczuwam jest
oczywiście przyjemniejszą częścią całego cyklu. Czuję się
jakby lżejszy. Jestem wolny. Mogę zająć się nawet
najtrudniejszymi zadaniami. Mam spokój.
Dla wielu pierwsza część byłaby
nieznośna, ale dla mnie jest dziwacznie przyjemna. Jak gorący wosk
na skórze, albo zarwanie nocki.
Najwięcej w temacie i tak powie fakt,
że ten wpis ukazać się miał najpóźniej w niedzielę.
Mam nadzieję, że wkrótce
prokrastynacja zostanie odgórnie zakazana. W końcu jest to
szkodliwe i jest to uzależniające, nie mamy więc, jako solidarne
społeczeństwo, wyboru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz