Czyli, czy Fletcher przesadzał? (Mowa
oczywiście o filmie „Whiplash”)
Odpowiedź nasuwa się sama –
przecież jego uczeń zabił się przez depresję i nerwicę jakich
nabawił się pod czułą opieką muzyka. Śmierci się nie ignoruje.
Osobiście do takiej ignorancji
zachęcam.
Fletcher nie zrobił nic złego.
Ściślej, nie zrobił niczego co zmuszało ambitnych, młodych do
pozostania pod jego opieką. Scena gdy bije Neimanna w pożądanym
tempie. Co dokładnie zatrzymało perkusistę przed samoobroną,
sprzeciwem i wyjściem z sali? On sam. Fletcher nawet by go nie
tknął.
To ambicje przewyższające możliwości
zabiły tego chłopaka. Dokładnie to widać w zachowaniu głównego
bohatera, który chcąc zdążyć na koncert wpakowuję się w
potencjalnie śmiertelny wypadek samochodowy.
Krew, pot i łzy (poniekąd nudne i
oklepane), śmierć poprzednika i cudem przeżyty wypadek to wszystko
było ryzykiem, które trzeba czasami podjąć za samą szansę bycia
wielkim. Nie wszyscy są wstanie je podjąć. Nie wszyscy mają tyle
sił. Nie wszyscy przecież są wielcy.
Najważniejsze jest to by wzbijać się
ponad tłum racjonalnie. Ze świadomością swoich ograniczeń,
psychicznych i fizycznych. Ten film mówi, że nie można pozwolić
sobie na bezmyślność.
Jeśli znajdujemy się na tyle wysoko,
że upadek może nas zabić lepiej uważnie stawiajmy stopy. I nie
bójmy się zawrócić. Żyjąc mamy kolejną szansę.
Ale, ale... Przecież zginął
człowiek!
No i co? Nie da się zrobić omletu bez
stłuczenia paru jajek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz